niedziela, 6 marca 2016

Narcystyczna babcia, część 3.

Obiecałam, że opiszę swoją historię, zrobię to jednak pomijając/zmieniając niektóre szczegóły - sprawa nie jest zakończona i nie chciałabym ułatwiać niczego mojej matce, gdyby tu trafiła. Niemniej wszystkie zachowania i sytuacje opisane poniżej są prawdziwe.

Moja matka na narzędzie przeciwko mnie wybrała moje niepełnosprawne dziecko. Zacznijmy od tego, że przez pierwsze lata jego życia całkowicie je ignorowała. Długo nawet nie pozwalała moim dzieciom mówić do siebie babciu - w swoim mniemaniu przecież nadal była młodziutką dziewczyną, mającą całe życie przed sobą i okropne wnuki przypominały jej o upływie czasu, o czym żadna narcyza nie chce wiedzieć. Szybko okazało się, że jedno z dzieci jest niepełnosprawne. Niestety, moja matka (a za nią mój ojciec) odrzucali jego diagnozy i oczywiste fakty. Nieraz zranili mnie do żywego twierdząc, że przesadzam, wymyślam sobie, jestem przewrażliwiona i tym podobne narcystyczne gaszenie. Niepełnosprawny wnuk po prostu nie pasował do ich koncepcji wygodnego i pełnego sukcesów życia. Matka nie mogła się nim pochwalić, więc był bezwartościowy. Nie mogliśmy nigdy liczyć na jakiekolwiek wsparcie z ich strony, choć prosiliśmy o nie wyłącznie w sytuacjach podbramkowych, na codzień radziliśmy sobie sami. Nigdy nie pomagali nam w opiece nad dziećmi (para zdrowych i stosunkowo młodych emerytów, bez innych dzieci i niedołężnych rodziców), nigdy nie zostawali z nimi, kiedy były chore itd. Ani jednego razu. Zawsze mieli inne plany i sto pretekstów, żeby odmówić, choć jak wspomniałam, rzadko prosiliśmy. Z własnej inicjatywy nigdy niczego nie proponowali. Chciało mi się płakać, gdy widywałam na spacerze w parku kochające babcie z wnukami. Kilka razy zostali z nimi u nas, kiedy bardzo ich poprosiliśmy w sytuacji ekstremalnej, ale z wielką łaską i potem miesiącami musieliśmy wysłuchiwać o ich szalonym poświęceniu. Oni mieli bogate życie towarzyskie, grali w brydża, śpiewali w chórze, hodowali kwiatki, chodzili do kina, odwiedzali mieszkającą zagranicą siostrę mojej matki. Ona i jej rodzina były dla nich sto razy ważniejsze niż my.

Nigdy nie poświęcili nawet jednego punktu ze swoich towarzysko-rozrywkowych planów, by nam pomóc. Nawet kiedy byłam po ciężkiej operacji, a mój mąż na dłuższym wyjeździe zagranicą. Braliśmy płatne nianie, pomagali nam sąsiedzi i przyjaciele, ale byliśmy ogromnie obciążeni. Synek wymagał ogromnego zaangażowania, jeżdżenia po całym mieście na rozmaite terapie, rehabilitacje, olbrzymiej pracy w domu, specjalnej diety, tryb życia całej rodziny musiał zostać podporządkowany jego potrzebom. A przy tym musiałam znaleźć czas i uwagę dla innych dzieci, ogarnąć dom. Zrezygnowałam na długi czas z pracy, nie dało się połączyć wszystkiego. Mąż skupił się na zarabianiu, bo to wszystko pochłaniało mnóstwo pieniędzy, ale kiedy był w domu, był w pełni zaangażowanym tatą. Do tego moja matka była bardzo  krytyczna wobec syna, wszystkie jego problemy tłumacząc złą wolą/naszym złym wychowaniem. Miałam wtedy w życiu etap uświadamiania sobie, jak straszne było moje dzieciństwo. Bolało mnie, że rodzice nie kochają moich dzieci, tak jak nie kochali mnie i miałam nieustającą nadzieję, że zechcą zostać chociaż dobrymi dziadkami. Niestety, każdy kto miał do czynienia z dziećmi z patologicznych rodzin, wie, że dzieci kochają swoich rodziców, choćby nie wiadomo jak byli okropni i że będą ich na tysiąc sposobów usprawiedliwiać i tłumaczyć. Ja też tak robiłam. Tylko mój mąż, człowiek wychowany przez kochających rodziców, w normalnym domu, nie mógł uwierzyć własnym oczom, jak można być tak egoistycznym i podłym wobec swojej własnej córki i wnuków.

Potem nagle (i to nie wzbudziło moich podejrzeń, a powinno było) stwierdzili, że mogę przywozić dzieci do nich na weekend raz na miesiąc. Ogromnie się ucieszyłam. Zawsze lepszy taki kontakt z dziadkami, niż żaden. Niestety, szybko się okazało, że matka jest zainteresowana tylko synem - ale zainteresowana tylko dlatego, że stanowił wdzięczny obiekt do prowadzenia walki ze mną. Wtedy, oczywiście, nie rozumiałam tego. Bojkotowała wszystkie nasze zasady i wysiłki wkładane w jego rehabilitację, kiedy dziecko było u niej. Specjalnie wybrała jego, bo wiedziała, że nie komunikuje się tak sprawnie jak inni i pewnych rzeczy mi nie powie.  Bagatelizowałam przez dłuższy czas znaki ostrzegawcze - np. że synek płacze, kiedy przyjeżdżam po niego do babci. Tak bardzo chciałam wierzyć, ze coś się w niej zmieniło, że go pokochała. A ona lekceważyła jego zasady dietetyczne, przeciążała go ponad miarę, zachęcała do szkodzących mu zachowań. Nie przestrzegała żadnych zaleceń, które dostaliśmy od lekarzy i terapeutów. Niby przyjęła do wiadomości jego diagnozę, ale postępowała całkowicie wbrew niej. Próbowałam reagować, tłumaczyłam, wysyłałam ją na szkolenia (na które nie chciała chodzić), podsuwałam literaturę (której nigdy nie czytała), bo bardzo długo naiwnie wierzyłam, że to kwestia niezrozumienia, niedostatecznej wiedzy, że to można uzupełnić, wyjaśnić, dogadać. Teraz wiem, że to od początku była zła wola. Moja matka miała plan. Zaczęła od tego, że uczyniła mojego synka Złotym Dzieckiem. Traktowała go jak małego króla, wolno mu było wszystko w domu babci, nie obowiązywały go żadne zasady. Był we wszystkim najlepszy, najmądrzejszy, absolutnie zachwycający. Wolno mu było wszystko, nigdy nie pozwalała mu się przeciwstawiać, ani wyznaczać mu granic. Mój ojciec nieco się przeciw temu buntował, ale że nigdy nie miał nic do powiedzenia w ich domu, więc wszystko toczyło się według jej życzeń. Byłam bardzo naiwna i bardzo się cieszyłam, że ona go tak "kocha". Czasem cierpiałam z powodu tego, że on dostaje tak dużo "miłości", której ja nie miałam, ale cieszyłam się, że on ją ma, chowając głęboko swoje uczucia. Dopiero po jakimś czasie pojęłam, że to nie jest prawdziwa miłość. Zachowanie mojej matki wobec synka pozostawało w jaskrawym kontraście wobec tego jak traktowała pozostałe dzieci i mnie - wrogo, krytycznie lub po prostu obojętnie. Ona robiła to, by nas podzielić, pokazać mi i dzieciom nasze miejsce, dokopać mi. Wprowadzić miedzy nas nierówność i zazdrość. Dzielić i rządzić.

Prawdziwa miłość jest wtedy, kiedy robisz to, co dla dziecka jest dobre, a nie wyłącznie to, czego chce dziecko. Ona chciała być lepsza ode mnie, super babcia, u której wszystko wolno, a jemu zaczęła sączyć powoli jad: mama to była zła, okrutna jędza, która "na nic" nie pozwala. Nie obchodziło ją, że dziecko po weekendzie jest śmiertelnie zmęczone, bo pozwalała mu kłaść się spać o północy. Że wymiotuje po kilogramie czekolady. Że jest koszmarnie pobudzone po całym dniu spędzonym przed telewizorem. Wszyscy dziadkowie rozpieszczają wnuki i nieco naciągają zasady. Ale w jej przypadku to przekroczyło wszelkie granice zdrowego rozsądku. Przy jego niepełnosprawności czyniło mu to ogromną szkodę. Ktoś kto kocha, nie krzywdzi dziecka, tylko dlatego, żeby być "lepszym" i niszczyć swoją córkę. Te kontakty przemieniły się z wolna w wojnę podjazdową. Rozmawiałam z matką, udawała, że nie wie o co mi chodzi i wypierała się, że coś takiego się w ogóle działo. Albo przemawiałam jej do rozsądku, ona obiecywała, że teraz to już będzie przestrzegać zasad i... dalej robiła to samo. Po początkowym okresie, kiedy przymykałam na to oko, zrozumiałam, że to tylko ją rozzuchwala, że wciąż posuwa się dalej, łamiąc wszelkie granice naszej rodziny. To była walka o władzę - nade mną i moim dzieckiem. Zaczęły się przepychanki, tłumaczyłam jej, że prawdziwa miłość wobec dziecka nie polega na tym, że dajemy mu litr coli i trzy paczki czipsów. Ona uważała, że się czepiam, że jestem przewrażliwiona, przesadzam itd. Ignorowała i lekceważyła zarówno moją wiedzę i wieloletnie doświadczenie, jak i zalecenia lekarskie. A przy tym jej postawa ogólna jako babci się nie zmieniła: dla mnie była cała ciężka praca wychowawcza i  terapeutyczna z dzieckiem, dla niej same przyjemności na jej zasadach i rujnowanie moich wysiłków. Nigdy nas, dorosłych nie zapraszała, w niczym nie pomagała, miałam jej przywozić dziecko wtedy, kiedy ona chciała, tam, gdzie ona chciała. Oboje mieli samochody i prawo jazdy, ale nigdy nie przyjeżdżali po niego do nas, a na palcach jednej ręki mogę policzyć te okazje, kiedy zawieźli go na terapię. A zawieźli go tylko dlatego, że zagroziłam, że nie przywiozę go do nich w ten dzień, bo nie mogę poświęcić całego dnia na wożenie go w tę i z powrotem. Szybko zresztą z tego zrezygnowali. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza i coraz bardziej męcząca - pobyty u nich ewidentnie mu nie służyły. Poświęcałam jeden czy dwa weekendy w miesiącu, by go zawieźć i przywieźć (przejeżdżałam jednego dnia blisko 200 km), nie miałam wpływu na to, co ona z nim robi, wszelkie interwencje były jak grochem o ścianę. Synek rósł, a ona zaczęła go wciągać w konspirację przeciwko mamie. Jak trzeba było odrobić lekcje, ona robiła to za niego, ale zabraniała mu o tym mamie mówić, bo to była ich tajemnica. Pozwalała mu grać w okrutne i krwawe gry komputerowe, których wyraźnie zabroniliśmy (miewał po nich lęki i koszmary), bo to była ich tajemnica. Jak prowadziliśmy rozmaite terapie behawioralne z nagrodami, ona zawsze mu dawała maksimum punktów i śmiała się razem z nim, jacy z nas naiwniacy, że dajemy mu nagrody za nic. Nie doceniła jednak tego, że dziecko było ze mną bardzo związane, rozwinęło się i powtarzało mi prawie wszystko, co ona mu mówiła.

Znalazłam się w pułapce. Jak łatwo się domyślić, mojemu synkowi bardzo się pobyty u babci podobały. Dzieci lubią nie myć się, jeść wyłącznie czipsy i bekać w towarzystwie, wywołując salwy śmiechu "zachwyconej" babci (i to w czasie, kiedy próbowaliśmy go oduczyć różnego rodzaju niewłaściwych zachowań). Uwielbiał do niej jeździć. Starałam się powoli ograniczać te wizyty, zdarzały się dłuższe okresy, kiedy po jakimś szczególnie podłym zagraniu matki, że do nich nie jeździł. Nie było to dobre ani dla niego, ani dla nas. Miałam jednak związane ręce - nie wyobrażałam sobie, że mógłby przestać do nich jeździć, a wiedziałam, że oni nie akceptują żadnej innej formy kontaktów. Nie chciałam mu zrobić przykrości. Dziś rozumiem, że nie kierowałam się jego dobrem, ale moim pragnieniem, by dziecko miało pełną rodzinę z dziadkami i obawami przed byciem znowu "tą złą".  Babcia niszczyła powoli naszą więź. Ale mi nie wolno było powiedzieć złego słowa o niej dzieciom - bo zniżyłabym się do jej poziomu. Wkrótce jednak ta bomba wybuchła.

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Z uwagi na tematykę bloga i konieczność chronienia jego Czytelniczek i Czytelników przed emocjonalnymi nadużyciami, wszystkie komentarze będą moderowane.